Informacje o zatruciu obiegły całą Polskę w niedzielę rano. Dzień wcześniej trzy osoby doznały ostrego zatrucia pokarmowego po zjedzeniu galarety garmażeryjnej z targowiska. Niestety jedna z nich nie przeżyła - był nim 56-letni obywatel Ukrainy mieszkający w Nowej Dębie.
"Pracował w nowodębskim szpitalu, co było dodatkowym szokiem dla pracowników lecznicy, którzy próbowali walczyć o jego życie" – ustaliło tarnobrzeskie "Echo Dnia". Policjanci zatrzymali dwie osoby: to małżeństwo zajmujące się obwoźną sprzedażą mięsa. Ruszyło też prokuratorskie śledztwo. W poniedziałek handlarze przyznali się do zarzucanych im czynów, jednak odmówili składania zeznań. Po przesłuchaniu zostali zwolnieni do domu.
– Przyznali się, że hodują trzodę i dla podreperowania budżetu domowego wyrabiają wędliny, które sprzedawali na terenie Nowej Dęby – powiedział PAP podinsp. Beata Jędrzejewska-Wrona, rzeczniczka Komendy Policji w Tarnobrzegu.
Andrzej Dubiel, rzecznik prokuratury okręgowej w Tarnobrzegu, przekazał, że "warunki sanitarne, w których były wykonywane wyroby, pozostawiały wiele do życzenia". Małżeństwo ponadto nie miało żadnych zezwoleń czy koncesji. Produkty mięsne wyrabiali po prostu w warunkach chałupniczych.
"Super Express" dotarł do 66-letniej pani Marii, która w środę wyszła ze szpitala. Przyznała, że pierwszy raz jadła taką galaretę. – Ona była w plastikowym opakowaniu po jogurcie. Ładnie wyglądała, więc się skusiłam – powiedziała dziennikarce. Ponadto kiedyś już kupowała wędlinę od tych sprzedawców i nic jej nie było.
Gdy wróciliśmy do domu, zaczęłam jeść tą galaretkę. Czułam, że jest dość mocno przyprawiona zielem angielskim. Niezbyt mi smakowała, nawet polałam ją octem. Zjadłam może pół, może tylko jedną trzecią porcji i odłożyłam do lodówki. Od razu bardzo źle się poczułam, spadło mi ciśnienie. Miałam 64/47. Kręciło mi się w głowie, stół, który stał przed moimi oczami, cały wirował. Zsiniałam, nie mogłam oddychać. Zwymiotowałam i to chyba uratowało mi życie.
Po panią Marię przyjechało pogotowie, które zabrało ją na SOR. Tam spotkała drugą kobietę, która zjadła tylko łyżkę galarety i zemdlała. Wtedy też wszyscy wpadli na to, że powodem ich staniu mogło być właśnie to trefne jedzenie z targu. Obie poszkodowane zjadły zatem tylko część zatrutej galarety i to je prawdopodobnie uratowało. Zmarły mężczyzna niestety zdążył bowiem skonsumować całość.
Druga z kobiet również już opuściła szpital - od początku była w lepszym stanie niż pani Maria. 66-latka dodała na koniec, że czuje się jakby dostała "drugie życie" i już nigdy nie kupi jedzenia w takich miejscach.